blog o dniu codziennym...niekoniecznie codziennie

sobota, 15 kwietnia 2017

Wielkanoc po polsku...

Nie będzie o religijnym obliczu świąt. Przynajmniej z założenia.
Będzie o tym, jak to jest w Polsce.
Jako zjawisko społeczne, podlane kościelnym sosem.

Jakiś miesiąc wcześniej zaczyna się.
Pojawiają się pierwsze "dekoracje" świąteczne w sklepach. Od tych jaj, zajęcy, palemek...mdli mnie jak od widoku choinek w listopadzie. Zaczyna się też szał zakupowy, który idzie głównie w stronę żarcia.
Chcesz kupić dziesięć deko szynki, stój jak za komuny z babami, które już poczuły przymus zrobienia zapasów. O ile w peerelu było to zrozumiałe (te zapasy), bo mogą nie rzucić drugi raz...o tyle w dzisiejszych czasach jest to obrzydliwy, panikarski przejaw minionej epoki.
Tak więc mniej więcej miesiąc wcześniej ja już tracę apetyt i ochotę na cokolwiek, z wyjątkiem jednego - żeby już było po.
Żeby bowiem nie wiem jak introwertycznie się zaciąć, nie da się całkowicie odciąć od świata. Trzeba wychodzić, czasem jakieś zakupy zrobić, do pracy pójść, załatwić coś po urzędach.
No i tak mija miesiąc, może trochę więcej.
Kolejki coraz dłuższe, nawet jak się człowiek zaweźmie i wieczorkiem - jak najpóźniej, wyskoczy do sklepu. Swoje i tak odstoi. Nie robiąc zapasów, oczywiście. Bo i po co? Ktoś wie, bo ja nie.
W ostatnim tygodniu, przez kościelnych zwanym jak na ironię -  "Wielkim", coraz więcej po ulicach pijaczków...ci to już świętują. Normalnie też ich nie brakuje, ale tymczasem robi się ruch w pijackim interesie. Nie bez powodu jedyne sklepy otwarte w świąteczne dni, to monopolowe. Pod takie tony żarła trzeba przecież podlać.
Gdzie w tym wszystkim "religijny wymiar"? Pytam ja, ateistka. Ano nigdzie. Święta - obojętnie Wielkanoc czy Boże Narodzenie - to dla większości tylko okazja żeby się objeść i opić, złożyć sobie życzenia, które i tak są zwykłą formułką.
A propos życzeń. Taki zwyczaj w ostatnich latach się upowszechnił, że na każdym kroku obcy sobie ludzie "życzą"gdzie popadnie...najczęściej w sklepach. Nie byłoby w tym nawet nic złego, gdyby nie mechaniczność tych powtarzalnych słów. Dla formy, nie dla treści. A to już jest jedynie irytujące. Typowo polski odruch stadny, bez refleksji.
No i wreszcie niedziela i poniedziałek. Wielkanocne. A, jeszcze zapomniałabym o sobocie...bo w sobotę z koszyczkami do kościoła i z powrotem. Taka parada. A kto to ma większy koszyczek? a kto ładniejszy, oryginalniejszy...z bogatszą serwetunią, oj! Że znowu przerost formy nad treścią?! Oj, czepiam się.
No i wreszcie clou całego zamieszania. Dwa dni wyżerki, popitki, imprezowania - pod to boskie zmartwychwstanie. 
Tylko 'boskie' chyba się gdzieś w tym wszystkim zawieruszyło.
Mam nieodparte wrażenie, że świętujący mają w głębokim poważaniu losy zbawiciela, w którego podobno wierzą.

Ameryki nie odkrywam, ale ten właśnie szczegół sprawia, że tak niechętnie i pogardliwie do owego świętowania podchodzę. Odstręcza mnie to. Mnie, ateistkę.